Recenzja książki „Kraina chichów” J. Carroll



[od wydawnictwa]
Pod czujnym okiem zadziwiająco dobrze poinformowanej społeczności miasteczka Galen Tomasz Abbey rozpoczyna pracę nad biografią swojego ulubionego pisarza, żyjącego tutaj przed laty. Wkrótce przybysz odkrywa tajemnicę mieszkańców, którzy nie boją się śmierci i hodują wyłącznie bulteriery. Uświadamia sobie także, że jego książka nigdy nie może być i nie będzie opublikowana oraz, że odgrywa główną rolę w misterium przywracającym zakłócony porządek zdarzeń. Poznawszy siłę wyobraźni, dzięki której toczy się życie w Galen, pewnego dnia sam jej użyje, ale już do własnych celów. 
Wznowienie najgłośniejszej powieści Jonatana Carrolla - niezwykłej mieszanki humoru i horroru. Odwołując się do słów samego Carrolla, można by stwierdzić, iż Kraina Chichów to książka, od której czytelnikowi włos się jeży na głowie, gdyż okazuje się, że potworem może być wszystko, co nas otacza: znajomi, jedzenie na stole i półki pełne książek. Jest to też powieść o cudzie i grozie tworzenia - porusza problem osiągnięcia artystycznego: czy wielki pisarz jest zarazem wielkim alchemikiem, zdolnym przemienić słowo zapisane na papierze w człowieka w niebieskim kapeluszu, który naprawdę stanie pod naszymi drzwiami? A jeżeli jest do tego zdolny, to czy jest to wspaniałe, czy potworne ukryj.


Szczerze mówiąc, sięgnęłam po tę książkę z powodu autora. Czytałam inną jego książkę – „Dziecko na niebie”, która jest niesamowita; pomyślałam, że ta też taka musi być, w końcu to Carroll… Jak można się domyśleć, za wielkie pokładałam w niej nadzieje. I niestety nie podzielam optymizmu z opisu wydawnictw.

 Ale po kolei. Książka jest podzielona na trzy części. Pierwsza część, jest jak dla mnie zbyt monotonna, ale stwierdziłam, że to wprowadzenie w akcję, więc jeszcze można to wybaczyć, jedyną ciekawą rzeczą jest to, że bohater - Tomasz kolekcjonuje maski a jego partnerka Saxony – marionetki. Jednak druga nie okazała się lepsza, chyba, że pod względem cytatów, które o dziwo udało mi się z niej wykopać, ale niestety, jeśli chodzi o samą treść, nie było lepiej. Zaczynając trzecią, nie miałam już złudzeń, gdyż tylko pojedyncze sceny okazywały się wprowadzać trochę dynamizmu. Miałam nadzieję, że jest chociaż książką z tych, które są przez większość czasu nie dość ciekawe, ale z zaskakującym zakończeniem. Przynajmniej tu się nie zawiodłam, choć, zastanawiałam się, czy autor po prostu nie chciał się wysilić, by całą książkę napisać w tym tonie, czy mimo wcześniejszego rozczarowania, końcówka pokazuje, że jednak autor umie wymyślić coś ciekawego. Albo po prostu nie rozumiem tej książki x]  Robiłam nawet notatki na marginesach, do których się odwołam.

Trafiałam na fragmenty, które jakby odpowiadały moim wątpliwościom czy uwagom co do książki. Przez jakiś czas czułam rozczarowanie, męczyła mnie i trudno było mi ją czytać dalej. Natrafiłam na cytat który mówił o tym, że jeśli książka jest dobra, „czytelnik czuje się w niej jak u siebie”, jeśli jednak jest marna, człowiek żałuje że w nią zabrnął ale zaciska usta by dobrnąć do końca. Pojawiła się u mnie taka myśl, że może to być jak pytanie autora do czytelnika, aby ten zastanowił się, czy ta książka go ciekawi, ale z mojej perspektywy to byłoby samobójstwo, bo jak dla mnie nie była ciekawa, chyba, że tak miało być, aby tym bardziej podkreślić i wzmocnić efekt zakończenia.
Okazało się też, że mam coś wspólnego z bohaterem i jego idolem France’m – 
„Nawet jeśli mam do czynienia z najgorszą szmirą, kiedy już raz zacznę czytać, tkwię na haczyku, aż dobrnę do końca” - przypomniało mi to mój wybór, gdzie, jak Tomasz, brałam książkę w ciemno tylko dlatego że napisał ją konkretny autor.

Moim błędem były także oczekiwania, jaka ona będzie; okazało się, że odpowiadała im książka, która była jedną z ulubionych książek Tomasza; aby je opisać przytoczę fragment - „w Smutku Zielonego Psa jest postać imieniem Krang. Krang jest zbzikowanym latawcem, który doszedł do wniosku, ze wiatr to jego wróg. Codziennie błaga, żeby go puścić w górę, aby na wiecznym polu walki – czyli na niebie – mógł dalej toczyć swoją wojnę z wiatrem. Zielony Pies zakochuje się w twarzy wymalowanej na latawcu. Ucieka z domu, w którym mieszkał(…), wykrada Krang z szafy, mocuje jej biały sznurek do swojej obroży i we dwójkę wyruszają w świat”;

Po drodze wypisałam kilka nieżyczliwych słów przy bardziej denerwujących mnie opisach, a zwłaszcza gdy autor krąży pomiędzy Saxony a Anną, w dodatku w sposób bardzo perfidny. Moimi końcowymi wnioskami zapisanymi w książce były takie, iż ostatnie strony tworzą ciekawe zakończenie, jak przypuszczałam, które ma chyba wynagrodzić dotychczasowe niedociągnięcia. Nie za bardzo lubię książki, w których zakończenie jest jedyną ciekawą częścią, ma podnieść wartość książki, która bez zakończenia nie wyróżniałaby się z tłumu. Zastanawiam się czasem, czy to nie rodzaj jakiejś pychy czy czegoś takiego w autorze, która występuje na końcu by pokazać, udowodnić, jak świetnie rzeczy autor może wymyślić.  Zaczynam coraz poważniej myśleć o tym, że chyba po prostu się nie znam albo jej nie rozumiem. Jakoś końcówka w powiązaniu z wcześniejszą akcją,wg mnie do siebie nie pasują. Chyba, że o to właśnie chodzi…

Ale żeby być sprawiedliwym, muszę powiedzieć że znalazłam i coś dobrego w niej. Mimo wszystko nie natknęłam się na zbyt wiele książek, przy których miałam tyle przemyśleń, skrajnych emocji, i uwag pisanych na marginesie. Więc nawet książka, która nie zachwyca, [przynajmniej przy pierwszym spotkaniu], potrafi się zrehabilitować i dać coś z siebie. Kolejną ciekawą rzeczą było to, że w trakcie czytania, można się zastanowić, jak to jest gdy poznajesz prywatne życie swojego idola, i to od osób z jego otoczenia, w miejscu gdzie żył/żyje i pracował/pracuje; oraz to, jak sami byśmy się zachowali w takiej sytuacji. Ciekawy był też fragment, gdy bohater oznajmia, że France stał się dla niego nieco zbyt ludzki. A poza tym, ktoś powiedział, że książkę można uważać za dobrą, gdy można wziąć z niej choć jeden cytat. Ja znalazłam kilka całkiem porządnych i ciekawych cytatów; więc chyba nie jest aż tak źle? x]

Jak to najczęściej bywa, ile czytelników tyle interpretacji, więc najlepiej oczywiście samemu ją przeczytać, porozmawiać z nią sam na sam i osobiście się przekonać jaka jest. Na szczęście książki mają taką moc, że przed każdym ukazują co innego, dlatego nawet jeśli jedna osoba nie znajdzie w niej dla siebie nic fascynującego, ktoś inny może wejść głębiej i odnaleźć w niej swój skarb. 

Komentarze